Wspólnie z mieszkającą w Kazimierzu ciocią Barbarą Strzelecką plany remontowe i adaptacyjne domu, które miały nam zagwarantować niezależne mieszkanie, skończyły się jeszcze zanim się zaczęły. Przedwczesne odejście Cioci na kilka dni przed naszym dłuższym letnim przyjazdem, postawiły nas przed ostatecznym wyborem: albo przyjmujemy ostatnią jej wolę, czyli dom będący w stanie dużej rujnacji wraz z zaniedbanym, zarośniętym ogrodem, a przede wszystkim ze skomplikowaną sprawą sądową o rozgraniczenie (toczącą się już 5 lat w Puławskim Sądzie Rejonowym) albo rezygnujemy, pozbywając się niewygodnego spadku. Zaskoczeni sytuacją, postanowiliśmy jednak podjąć próbę ratowania domu, i to zarówno w sensie dosłownym, jak również w przenośni.
Remont zaczął się już we wrześniu i trwał do połowy grudnia. Był koszmarem. Instalacja centralnego ogrzewania prowadzona była przez metrowej grubości mury, wszechobecny pył i kurz kamienny, wielodniowa walka z niedrożnym kominem, uporczywe wybieranie gniazd kawek i reperacje jego nieszczelności, no i miejscowi „fachowcy” — to wszystko jeszcze przez długie lata może się śnić po nocach i straszyć. Dla przeprowadzenia wszystkich koniecznych napraw i modernizacji domu, konieczna była sprzedaż naszego ukochanego mieszkania na Saskiej Kępie. Do decyzji tej przymierzaliśmy się jakiś czas. Dobrze pamiętamy rady niektórych Kazimierzan, (pamiętasz Janusz nasze spotkania i rozmowy?) żebyśmy tego nie robili i przeżyli, przed podjęciem decyzji, długą, ciemną i nudną zimę w Kazimierzu. Pamiętamy i często je wspominamy... Cenne to były wskazówki... Pierwsze w Kazimierzu Święta Bożego Narodzenia odbyliśmy już w czyściutkich i cieplutkich wnętrzach. Sami, z dala od naszej całej rodziny... Pewną rekompensatą byli nowi miejscowi znajomi zwani przez nas „Rodziną Zastępczą”, którzy wiele nam pomogli w tamtym, trudnym okresie adaptacyjnym.
Nasza siedmioletnia córka zaczęła właśnie naukę w szkole podstawowej. Idąc ulicami Kazimierza i kłaniając się znajomym osobom, których było z każdym dniem coraz więcej, często zwracała uwagę na to, że żyje się tutaj jak w wielkiej rodzinie. Byliśmy zresztą o nią dużo bardziej spokojni, niż nasi znajomi w Warszawie o swoje dzieci. Jaśmina po skończonych lekcjach odwiedzała mnie w mojej pracy w Zarządzie Zespołu Lubelskich Parków Krajobrazowych. Podczas jej niedyspozycji zdrowotnych mogłam ją także często doglądać w domu. Pozwalała na to bliskość miejsca pracy i domu, na tak zwany: „rzut beretem”. Powszechnie spotykana życzliwość międzyludzka była dla nas niezwykle cenna. My też próbowaliśmy dość intensywnie „integrować” się z lokalną społecznością.
|