21. II. 2002 Fotografia, a raczej dagerotyp jeszcze; w
wielkim kufrze dziadka na strychu znaleziony sepiowy portret młodej dziewczyny
w owalu. Połowa XIX wieku. Bukwami wyciśnięty napis firmy fotograficznej w
Petersburgu. Dziewczyna z portretu o tak prowokującym spojrzeniu, wręcz
pytającym:– Proszę cóż mi powiesz –
człowieku? Ten wzrok, intrygujący, nie znoszący sprzeciwu, zniewalający. Mówię więc, być może chaotycznie, dygresyjnie, wiedziony
tajemnym nakazem, wręcz magicznym, nie pojętym zupełnie. Dowiedziałem się, że
owa dziewczyna jest moją prababką.
Na fotografii w scenerii atelier, gdzie udrapowane ciężkie
kotary, kolumienka. Ona stoi oparta ramieniem o fotel w długiej sukni do ziemi,
zapewne jedwabnej, bo połyskliwej. W ręku trzy-ma złożony wachlarz, z pewnością
rekwizyt pracowni. Stoi zgrabna w pięknym kontra-poście, trochę nieobecna, ze
wzrokiem somnambuliczki utkwionym we mnie.
Daję jej trzydzieści pięć lat – ona bierze, bo nawet nie
drgnęła. Jakby nie liczyć lat od niej czy ode mnie – zawsze będzie za dużo lub
za mało, a nasz stosunek do siebie nieco kazirodczy. Gdyby dodać jeszcze ów aspekt bliskiego pokrewieństwa – to
patologia i kryminał gotowe. A ona bądź co bądź – powabna. 23. II. 2002 Dziewczyna z portretu dalej emanuje. Jej obraz
zatarty, mglisty, ale kiedy zamykam oczy – widzę ostro, jak przez mikroskop:
mantylkę na głowie, misterną koronkę żabociku, włosy ciemne, połyskliwe, tu i
ówdzie skręcone.
Widzę więcej i lepiej, nie tylko ją, ale wszystko. I słyszę:
teraz wtóruje mi właśnie porywający walc „Na sopkach Mandżurii” – w wykonaniu
dętej orkiestry. Jest to utwór pełen zadumy, szeroki jak step, a smutek z niego
bije wielki, rozległy. Jest w nim też coś z nadziei życia i pogodzenia się z
jego kresem.
5. III. 2001 Powrócę na chwilę do 1972 roku – przelotem we
Francji, Nancy – europejski festiwal orkiestr dętych. Tam na żywo można było
objąć rękoma ową muzykę, która wprost w uszy, ale przez serce. „Fale Dunaju”, „Fale Amuru” i jeszcze potężny „Walc
Sewastopolski”, kiedyś śpiewany przez Marka Bernesa.
Utkwiły nam w pamięci i dziś możemy je zanucić, usłyszeć. Jest
w nas cała muzyka, niemal każdy dźwięk instrumentu z osobna. Skoro pamiętamy –
to żyjemy. .
Owe pomruki soprofondo na trzy czwarte waltorni. Wielkich
tub, sakshornów, nieco wyższych rogów, puzonów, trąbek, kornetów. Od czasu do czasu trzask talerzy,
połączony niby sykiem węża. I głuchy dźwięk wielkiego bębna tołumbasa. Ale cóż
znaczą słowa wobec muzyki. Albo malarstwo w porównaniu ze słowem czy muzyką –
czystą abstrakcją. .
15. III. 2001 Ta pani, na dagerotypie, w sepiowym owalu,
niedawno tak, bo przecież wczoraj (ach, ta względność czasu…) w połowie XIX wieku. .
Dziewczyna oczytana, nawet nieco malowała, ale tego nie
mogłem znaleźć, chociaż dziadek bardzo mnie przekonywał. Miło mi było i
budująco, bo i po niej, nie tylko po moim pradziadku zdobiącym sanie – mam
plastyczne uzdolnienia. Grała na fortepianie i na lutni (strój to zaiste prosty
– gitarowy) i śpiewała nieco, altem oczywiście. Lutnia i alt – piękne
połączenie
Kiedy była na wsi szła w pole w sukni jasnej, latem w
szerokim kapeluszu aby osłonić twarz przed słońcem. Zbierała naręcze kwiatów,
tonęła do połowy w łące i przynosiła wielki bukiet na fortepian, by potem nieco
ochłonąwszy zagrać sonatę D-mol Beethovena, a zaraz potem Impromptu Chopina. |