W następne wakacje wyporządzono sad, założono ogród - zajął się tym profesor Jan Dybowski z pobliskiego Instytutu Ogrodniczego w Puławach. W „chatynce” coraz częściej gościć zaczęli artyści od Pruszkowskiego. I stało się tak, że Maria Kuncewiczowa zaczęła przynależeć do kazimierskiej cyganerii. Przypomnijmy w tym miejscu, że miała już za sobą debiut literacki, była osobą znaną w środowiskach artystycznych. Choćby dlatego zajęła w ścisłym gronie kazimierskich artystów równoprawne miejsce. Tak oto opisała swoje pierwsze kroki na tutejszym bruku:
Wciągnięta do „ferajny” modląc się o znieczulicę powonienia brnęłam coraz śmielej w cuchnące zaułki, żeby przez szyby niziutkich okien podziwiać wielkopiątkowe „uczty” żydowskich biedaków, które przywodziły na myśl obrzędy pierwszych chrześcijan w katakumbach pełnych trupiego zapachu i pełgania świeczek. Zapominało się o tym, że mętna rzeczułka była ściekiem (...); chwaliło się jej oleistą tęczowość i melancholię kóz w pokrzywach nad jej biegiem. Chwaliło się wyszczerbione garnki za ich starość i wszelkie użytkowe szkło za to, że — nie umyte — opalizowało. We drzwiach do kloak wyrzynano wentylatory w kształcie serc, w łachmanach upatrywano teatralną ekspresję, kaleki pobudzały natchnienie malarzy-fantastów i malarzy religijnych, karłowatość nadawała się do komicz-nych scen.5 Nareszcie i ona nauczyła się patrząc na fasady nie myśleć o podwórkach, nie odbierać biedy inaczej niż jako zjawisko estetyczne, umieć się zachwycić egzotyką biedy i brudu. W Kazimierzu życie wydawało się teatrem, a świat dekoracją. Artyści grali w każdej sytuacji, wypróbowując jakby najróżniejsze konwencje aż do groteski włącznie. Ten tak silnie działający impuls „teatralizowania życia” sprawił, że wedle estetycznych wzorów toczyły się rozmowy, flirty, a nawet - romanse. Pokazała to Kuncewiczowa w Dwóch księżycach; tak wtedy patrzyła na życie chłopów, teatralizowała je, w pospolitości, szarości widząc nie-powszedniość. Po latach Kuncewiczowa zdystansuje się wobec siebie samej z tamtego okresu, wobec całej tej artystycznej gry. Nie bez rozbawienia opowie, jak to ongiś z Ireną Lorentowicz niczym postacie z siedemnastowiecznej sielanki krążyły po Rynku w nocnych koszulach, zadowolone z wrażenia, jakie rozpoznawały po osłupieniu malującym się w oczach mieszkańców Kazimierza. Dziś trudno zrozumieć ten osobliwy estetyzm, tak spóźnione w czasie upodobanie do póz, teatralnych gestów. Wydaje się to tak nieznośnie sztuczne, że aż trudne do uwierzenia, jawi się jako groteska. Kuncewiczowa sama potem dziwi się, jak to się działo, że im coś było bardziej nieestetyczne, tym wydawało się tamtemu gronu wyrafinowanych artystów jakby bardziej godne uwagi. Oto wyjęty z Dwóch księżyców fragment, który zjawisko to ilustruje. Mowa w nim o jednym z malarzy; krążącym po zaułkach w poszukiwaniu tematu dzieła: Wiedział już, jaki chlewek do kogo należy i jaka kałuża nigdy nie wysycha (...) ... to co nieciekawej skądinąd płaszczyźnie nadaje kolor wytwornej makaty... to właśnie brud. (...) niektóre fantastyczne kształty byłyby ordynarne, gdyby ich nie modelowało zniszczenie. Gapił się z podziwem na flaszki — zaśniedziałe i przydymione - opalizujące w niskich oknach jak zjawy... (...) Zachwyt nie opuszczał go ani u brzegu gnojówki, gdzie staruchy rozsiadłe na kulawych stołkach zażywały wczasu, ani pośród śmietnisk (...) Ze szczególną ciekawością oglądał strumień, płynący wzdłuż głównej ulicy. Natura wody była tam odmieniona: ta ciecz migotała tęczowo i tłusto jak nafta. Picie jej groziło chyba śmiercią. (...) A kozy stawały nad nią rozmarzone.6 |