Na środku rynku siedziały przekupki. Przed nimi warzywa, owoce, grzyby no i w ogóle latem i zimą! W zimie taka przekupka miała pod spódnicą garnek z węglami i było jej ciepło. Inna nosiła w garnku gotowany bober [bób] i wołała: bybe! bybe! Mierzyła szklaneczką. Rano w zimie słychać było nawet w mieszkaniu: „Chajse bubałech (gorące babki)!” Oj, jakie dobre te babki! Na prawdziwym oleju, z mąki gryczanej. Jarmarki, czyli targi. Chłopi nawieźli, a Żydzi wykupili: masło, jaja, śmietanę, kury, gęsi, warzywa, owoce i wszystko. Katolik szedł do nich kupić. Po troszku kupował, bo miał mało pieniędzy. Jak się targowali z gojem, to mówili: „A kto od ciebie kupi jak nie Żyd ?”. I co najlepsze wykupili i zjedli. Chłop jadł czarne kluchy, a piękną mąkę sprzedał. Chłop jadł razowiec, a Żyd pytlowy chleb jak słońce. Znałam tylko Żydów sąsiadów, dobrych przyjaciół. Gadałam z nimi tylko po żydowsku, bo nie umieli po polsku, albo mało. Żydzi w grupie wyglądali smutno, jak łazarze, jak nędzarze, ale za każdą łatą mieli pieniądze. Dawali na procent. Pożyczali Polakowi i tak dobrze zarabiali — 10 złotych od 100, a nawet 20 jak udało się zgodzić. Nie mieli sklepowych. Sami w sklepie się zajmowali. Czasem to sklep był w mieszkaniu. Ciasnota, ale było prawie wszystko. W ich sklepach było taniej, bo Żydzi mieli towary z ich fabryk, a przecież Żyd Żyda popierał, a goja doił. Oni uważali handel. Nie pracowali ciężko, tylko rządzili pracą, na przykład tartak, garbarnia. Zajmowali się sadami. Na wiosnę kupowali sad z drzewami jak kwitły. W jesieni robili budę i mieszkali jak Cyganie w sadzie. Były zakopane lassy pręciane. Na nich suszyły się śliwki, a raczej dymiły się. W listopadzie albo grudniu skupowali kupce te śliwki do dużych miast. Oj, zarabiali dobrze. Owoce składali w magazynach, a całą zimę sprzedawali jabłka. Żydzi kochali się bardzo, wspierali się wzajemnie, życzliwie. Wystrzegali się Polaków, bo mieli swoje sekrety. Jak zbliżał się ktoś z polskich to zaraz: „Majwm kołdybe”. To po hebrajsku: Uwaga! Niech nie wie!
|